Jestem już po 4 cyklach chemii. Każdy znosiłam inaczej i nie chodzi mi tylko o skutki uboczne, ale też o psychikę.
Pamiętam jakby dziś, ostatatni tydzień sierpnia. Osoby w moim wieku urządzają imprezy z okazji końca wakacji, a ja? Patrzę jak kropelka po kropalce leci "trucizna" do mojej żyły. Siedzę w niepewności i czekam jak się coś będzie "działo". Po tygodniu miałam straszne bóle żołądka do takiego stopnia, że się wiłam z bólu. Po drugiej Doxorubicynie zaczęło się najgorsze. Zaczeły wypadać mi włosy, całymi garściami. Nie mogłam nad tym zapanować w żaden sposób. Po dwóch dniach zdecydowałam się znacznie skrócić włosy. Przeżylam to strasznie. Patrzyłam w lustro i już wtedy nie płakałam tylko wyłam. Nie każdy mnie rozumiał. Niektórzy mówią, że przesadzam, ale włosy były dla mnie ważne. W ciągu nie całego tygodnia stałam się całkiem łysa. Myślałam, że stanie się to dużo wolniej.
Drugi cykl minął trochę lepiej pod względem psychiczny. Chociaż winkrystyna tym pokazała jak umie dokuczyć. Bóle kostne były nie do wytrzymania, a jednak mimo wielu przelanych łez przetrwałam.
Trzeci jak i czwarty cykl przetrwałam bez większych powikłań, ale dowiedziałam się czegoś co szybko zmieniło mój dobry nastrój "Guz jest za bardzo aktywny, jest potrzebna radioterapia". Ta wiadomość obcieła mi skrzydła, zaczełam myśleć o najgorszym. Czy tak naprawdę to się kiedyś skończy? Czy do końca życia będę "tą dziewczynką z rakiem"? Od stycznia zaczynam radioterapię. Co dalej? Sama nie wiem. Chyba nikt tego nie wie.
Pozwoliłam zabrać mu już prawie pół roku normalnego życia, włosy i radość z życia, ale nie pozwolę mu zabrać życia!